Życzenia, szablony, gotowe życzenia
Kategorie:
a :: b :: c :: ć :: d :: e :: f :: g :: h :: i :: j :: k :: l :: ł :: m :: n :: o :: ó :: p :: r :: s :: ś :: t :: u :: v :: w :: x :: y :: z :: ż

<<[1] [2] [3] [4] [5] [6] >>
 
Urodziny to jak wypicie kolejnego kieliszka... lepiej się czujesz, gdy nie liczysz ile ich już masz na swoim koncie.
 
<<[1] [2] [3] [4] [5] [6] >>

Życzeń na tą literę: 6

Nie potrzebowal dalej mowic. Domyslila sie calej historii. Jasne teraz bylo, skad znalazly sie pieniadze na ten dom, sklep i ziemie. Ale coz? Nie bylo to zadna niespodzianka. Zdziwila sie tylko, ze ja niczym ta wiadomosc nie poruszyla. Wlasciwie powinna by sie cieszyc strachem i niepewnoscia Litowki. Nie czula jednak niczego, co by choc za ulamek radosci moglo uchodzic. Byla znuzona, to wszystko. Znuzona zmeczeniem fizycznym, zwierzecym, wyprutym z jakichkolwiek uczuc, checi, pozadan. Ostatnio coraz czesciej wpadala w taki nastroj. Nie chciala go. Ale nie chciala wowczas tylko, gdy byl poza nia. W nim nie istnialo tak lub nie. Czasem, gdy budzila sie w srodku nocy przy boku przygodnego kochanka, ogarnialo ja przerazenie, tak nagle jasnym sie dla niej stawalo, iz w chwili zdawaloby sie wykluczajacej samotnosc byla w rzeczywistosci nie do wyrazenia samotna. Samotna samotnoscia najokrutniejsza, ktora kazdy czlowiek musi raz przezyc, chocby to mialo na niego spasc dopiero w godzinie smierci. „Ale czyz istnieje w zyciu czlowieka cokolwiek niezwyklego - myslala nieraz - co by jednoczesnie nie zblizalo ku smierci? Przy pewnym natezeniu uczuc, lub przy zamieraniu ich zbyt bezwzglednym, zawsze smierc zaglada nam w oczy”. Przemknelo jej przez glowe szybkie wspomnienie: przed bardzo wielu latami przezyla to odkrycie po raz pierwszy. Nie zdazyla cofnac sie. Zanim zdala sobie sprawe z czasu i z miejsca tej chwili, ujrzala mroczny korytarz, ktorym biegla na dzwiek dzwonka, drzwi otwierane, nagle rozwidnienie sie, a na schodach w pelnym swietle padajacym z okna na polpietrze postac mlodego legionisty. Jednoczesnie przypomniala sobie, ze w kilka tygodni pozniej mowila patrzac w oczy Pawla Siechenia: „Kiedy zobaczylam cie wtedy po raz pierwszy, stalo sie ze mna cos, czego jeszcze nigdy nie przezylam. Zanim spytales sie, czy tu mieszkaja panstwo Podhaliczowie, patrzyles na mnie chwile, pamietasz? To trwalo bardzo krotko, ale mnie sie wydalo nieskonczenie dlugo. Nie zdazylam nawet dobrze ci sie przyjrzec. Spostrzeglam tylko, ze jestes bardzo blady i masz smutne oczy. Tylko tyle. Ale w ciagu tej sekundy, zanim uslyszalam twoj glos, wydalo mi sie, ze umieram. Nie, nie! - zaprzeczyla szybko widzac pytanie w jego spojrzeniu. - To nie bylo bolesne uczucie. Radosne tez nie... - dodala po chwili. - Tego w ogole nie da sie nazwac”. I jeszcze raz tamtego dnia przezyla owo uczucie zamierania, gdy zdaje sie, ze dawne zycie ucieklo, a nowe nie zdazylo jeszcze nadejsc. Bylo to wieczorem, na chwile przed zasnieciem. Z krotkiej rozmowy wiele dowiedziala sie o nowym lokatorze swoich opiekunow. Przydzielono mu u nich kwatere. Byl porucznikiem drugiej brygady. Niedawno, podczas walk w Karpatach, zostal ciezko ranny, otrzymal postrzal w lewe pluco. Wlasnie wczoraj opuscil szpital, lecz do calkowitego wyzdrowienia bylo mu jeszcze daleko, nie wiedzial nawet, kiedy bedzie mogl wrocic na front... Gdy lezala w ciemnosciach z zamknietymi oczami, slyszala za sciana kroki porucznika. Nagle ucichly. I wtedy, ale jakby we snie i dlatego silniej jeszcze, przezyla uczucie podobne do tego, ktore ja przeniknelo w poludnie stojaca w otwartych drzwiach. Majac oczy pelne tych wspomnien, nie czula, ze od kilku minut Litowka na nia patrzy. Z poczatku, chcac sprawdzic wrazenie swoich slow, rzucil na Anne wzrok krotki i podejrzliwy. Ale gdy nie zauwazyl w zarysie jej lekko pochylonej postaci zadnej gwaltowniejszej zmiany, uspokoil sie. „Uwierzyla” - przemknelo mu przez glowe. Tym lepiej. Jesli na starosc zaczynala podobnie glupiec, dlaczego nie mialby dalej mowic? Korcilo go, aby podzielic sie z Anna swymi obawami w zwiazku z osoba Nawrockiego. Co znaczyl jego smiech? A te pytania tak lekko, niewinnie na pozor, bez zadnej zdawaloby sie ukrytej intencji rzucane? A to „musi pan milczec?” Nie, to niemozliwe - wydalo sie Litowce - aby Nawrocki mogl sie czegokolwiek domyslac. Skad? Jakim sposobem moglby wpasc na trop tych starych, przebrzmialych historii? Udawal, ze wie, o tak! to co innego, udawanie i wygrywanie na tym to stala policyjna metoda. Zaplatac upatrzona ofiare w siec pytan, domyslnikow, niespodziewanych skojarzen, aby pozniej w odpowiedniej chwili jednym rzutem zacisnac petle. „Ale to nie ze mna! - usmiechnal sie do nieobecnego wroga - ze mna nie pojdzie tak latwo. Jeszcze nie zna mnie”. W tej samej jednak chwili zdal sobie sprawe, ze jesli jest juz mowa o walce pomiedzy nim a Nawrockim, to przeciez pierwsze w niej kroki przyniosly niewatpliwy triumf posterunkowemu. To on przez caly czas gorowal spokojem, on umknal w pore z dosc sliskiego dla siebie terenu, jemu udalo sie z kolei uchwycic inicjatywe w swoje rece i najzaczepniejsze wypady przemycic pod maska niefrasobliwego i przyjaznego usmiechu. Wspomniawszy swoje zachowanie, zwlaszcza chwile, w ktorej tak nieopatrznie pozwolil sobie wyskoczyc ze skory, Litowka znowu sie zaniepokoil. Zrozumial, ze dopoki jakims umiejetnym posunieciem nie zaskoczy z kolei Nawrockiego, dopoty ta pierwsza porazka ze zjadliwa natarczywoscia wciskac sie bedzie w kazda rozmowe z posterunkowym, w kazda mysl o nim. Zawsze bedzie juz strona skazana na bronienie sie, wymykanie i kluczenie. A czyz nie tego chcial Nawrocki? Czy nie tedy wiedzie droga do ostatecznego zaplatania sie i uwiklania? Bezsilny gniew chwycil Litowke. Och, gdyby mogl przychwycic tego szczeniaka, gagatka z ladna buzia i delikatnymi lapkami, wziac go w swoje obroty i rozprawic sie po swojemu, raz na zawsze. Ba! tylko jak sie do tego zabrac? W duzym miescie wiedzialby, co robic. Tam wystarczylaby nocna godzina, pusta ulica. Ale tu, gdzie wszystkie zdarzenia wyplywaja na wierzch jak wzdete trupy wyparte wirami z dna rzeki? Zamyslil sie. A moze... taka noc jak dzisiaj, wiatr... moze Anna? Uderzony niespodziewanym pomyslem, spojrzal na nia. Siedziala przed lustrem ciagle odwrocona plecami, w taki jednak sposob przechylila glowe, iz nie ruszajac sie mogl ze swego miejsca dojrzec profil. Wyraznie rysowal sie na tle rozstawionego pod sciana parawanu, tylko swiatlo lampy padajac z boku poszerzalo cokolwiek linie policzka. Dzieki temu na pierwszy rzut oka twarz Anny wydawala sie obrzeknieta. Litowce zamarly slowa, ktore mial na koncu jezyka. Uczul w sposob nieokreslony, ze powinien natychmiast odwrocic glowe. Jednak nie mogl oderwac oczu od siedzacej. Mial wrazenie, ze ulega niezrozumialemu nakazowi, rownie ohydnemu i przerazajacemu, jak obraz, ktory go natarczywie pociagal. Musial patrzyc. Twarz Anny, nienaturalnie nabrzmiala i blada, robila wrazenie umarlej. A przeciez zyla. zyla w bezsilnym opadnieciu dolnej wargi, w oku jakby osleplym, w tepym skurczu miesni, ktorych napiecie sparalizowalo Litowce oddech. Widzial w swoim zyciu wiele twarzy scietych nienawiscia, ale w zadna z nich nienawisc nie wessala sie pietnem tak szczegolnym, jak w te, ktora mial przed soba. Przed wielu laty na froncie zobaczyl pewnego dnia ludzi zatrutych gazami. Noca rozswietlona dalekimi blyskami, wsrod zlowrogiej ciszy zbierano ich z pola. Na ziemi szarej, jakby przysypanej popiolem, wtloczone w leje i wyrwy lezaly nieruchome, dziwacznie pokurczone ciala o twarzach - gdy je oswietlono - straszliwie zmienionych, zsinialych, zastyglych w natezonym grymasie. Twarz Anny zdawala sie rowniez ulec zatruciu. Byla w niej ta sama upiornosc, co w tamtych ludziach z okopow: zamazanie granic pomiedzy nienawiscia, strachem i cierpieniem, wzajemne przenikniecie tych wszystkich uczuc, milczacy osad, chlod. Ciszy w pokoju zaden szelest nie macil. To tylko dokola, gora i bokami, wiatr bil z niezmienna zaciekloscia, gwaltowne i czarne przyplywy napieraly na sciany. Jak maly i watly wydal sie nagle Litowce dom! Jeszcze jedno silniejsze uderzenie i niby okret zerwany z kotwicy zawiruje krucha lupinka wsrod sprzecznych pradow, aby na oslep zanurzyc sie w burzliwy odmet. Kto zatrzyma jego bieg? Wtem cos miekkiego otarlo mu sie o nogi. To Makarek. Kopnal go podrazniony Maz chodzil po pokoju, szarpiac wlosy na glowie obiema rekami. - Na pokaz, na pokaz... - pomrukiwal. - Co? Na pokaz...? Czekaj, dlaczego na pokaz? - Coraz bardziej mi sie wydaje, ze to nie dla ciebie i dla mnie ta maskarada, tylko dla kogos innego. Na co on ci kladl nacisk? zeby jezdzic razem do Ziemianskiego i zebys sie wyglupial w samochodzie. Cos robil w lodzi? - Nic, zlozylem zamowienie na tafte. Moglem wyslac poczta, ale kazal mi jechac i poogladac... - No widzisz. A mnie kazali latac na spacery. I robic zakupy. Ktos musial nas widziec... - Zagladal ci kto w zeby na tych spacerach? - Nie wiem. Ale debil mi patrzyl na rece... A za kazdym razem, jak jechalismy do Ziemianskiego, ktos tam sie petal. Raz taksowka z pijakiem, raz facet na motorze... Maz zatrzymal sie przy stole, wypil resztke kawy, popatrzyl na mnie roztargnionym wzrokiem i znow zaczal chodzic. - Owszem, w tym cos jest - przyznal. - Na pokaz, mozliwe, zeby wszyscy mysleli, ze jestesmy w domu. Ale to nie to, to jeszcze nie to... Tys przedtem powiedziala cos waznego i tak mi jakos zaswitalo... Nie pamietasz, co powiedzialas? - Rozmaite rzeczy. Najbardziej mnie niepokoi to, ze ukryli wzajemne powiazania... - Czekaj, czekaj... wlasnie, ze stanowia jedna spolke... Nie, nie to. Ulokowali tu nas zamiast siebie... O, wlasnie! Wladowali tu nas zamiast siebie, podstepnie i pod falszywymi pozorami! Po jaka cholere? Ten dom ma wyleciec w powietrze, czy jak? Nagla jasnosc eksplodowala mi w umysle. Zrobilo mi sie zimno w srodku i cos mnie zaczelo dlawic. - Gdzie jest paczka dla kacyka? - spytalam gwaltownie. Maz zatrzymal sie jak wryty, spojrzal na mnie i znieruchomial z pazurami we wlosach. - Lezy w moim pokoju. Bo co...? - Oni przeciez wiedzieli, ze jej nigdzie nie zaniesiemy, prawda? Zostawimy w domu. A jezeli w tej paczce jest cos... Nie mowie zaraz bomba, ale cos szkodliwego... O rany boskie, czy ja wiem, wydziela cos, promieniuje... W powietrzu powialo przerazliwa zgroza. Maz wyraznie zbladl. - Rad...? - wyszeptal ochryple. Podnioslo mnie z fotela. - Nie wiem. Moze wybuchnie i zmiecie z powierzchni ziemi cala te chalupe albo co... Robi sie takie rzeczy, chlopi podpalaja cale wsie, odszkodowanie, tu jest polisa PZU, moze im chodzi o fikcyjna smierc... Maz odzyskal zdolnosc ruchu. Nie sluchajac dalej moich apokaliptycznych przypuszczen, runal na schody, omal nie wyrywajac drzwi z zawiasow. Rzucilam sie za nim. Wpadlismy do jego pokoju i zastyglismy oparci o biurko, patrzac na lezaca na nim paczke jak na straszliwego, jadowitego gada, chwilowo pograzonego w lekkiej drzemce. Po krotkiej chwili hipnotycznego transu, tknieci nagle ta sama mysla, rownoczesnie pochylilismy sie nad biurkiem, nasluchujac w napieciu. Nic nie bylo slychac, paczka lezala niejako w milczeniu, nie wydajac z siebie zadnych dzwiekow. - Bomba powinna cykac... - wyszeptalam niepewnie. - Ciezkie to jak cholera... - odmruknal maz. Czas jakis trwalismy w bezruchu, bez slowa, byc moze myslac, chociaz nie bylo to takie pewne. Sluszniej byloby mniemac, iz proces myslenia rowniez ulegl w nas zahamowaniu. - Co robimy? - spytalam wreszcie dramatycznym szeptem. - Trzeba sie zastanowic - odszepnal niespokojnie maz. - Chyba musimy to obejrzec... - Rozpakowac...? Kiwnal glowa, tepo wpatrzony w upiorny przedmiot, i dalej trwal w bezruchu.